
Podaruję sobie początek weekendu. Nerwowo trochę było, ale nastąpił happy end. Za to pięknie zrobiło się w sobotę wieczorem. Koncert jazzowy, wreszcie (!), żeby lepiej było w klubie o wdzięcznej nazwie “Balsam”. Oj, brakowało mi takich
klimatów. I potem jeszcze niedziela. Słońce, wiosenne zapachy, pół godziny jazdy trzęsącym się PKS-em i... Oczywiście wysiadłyśmy za wcześnie, ale nic to, po drodze był odpust, więc obwarzanki w ręce i dalej w drogę. O tych zdjęciach myślałam już od jakiegoś czasu. Teraz chyba
był dobry moment.
Mogłabym siedzieć w tej stadninie godzinami. I patrzeć: jak żują trawę, jak w słońcu lśni ich sierść. I te mięśnie, takie napięte. A kiedy biegają, próbować zatrzymać na zdjęciu ten niesamowity ruch. Trafiłam na towarzyskie konie. Siedzę sobie skupiona na trawie, zdjęcie chcę zrobić i nagle czuje na policzku , że coś mnie łaskocze. Słyszę blisko ucha parsknięcie. Podnoszę głowę i widzę jak patrzy na mnie wielkim oczami, tak spokojnie. Pogłaskałam go i dobrze mi się zrobiło. Tego mi było trzeba - tych zdjęć i tego spokoju.
Przed powrotem właściciel stadniny, sympatyczny pan, co na bosaka po trawie chodził,
colką jeszcze poczęstował…A potem łapanie stopa. Ha, patrzymy jedzie samochód. Pan nam pokiwał i pojechał dalej. Nagle zatrzymał się, wsteczny i wraca. Otwiera drzwi i krzyczy: jak się panie z moimi dzieciakami z tyłu zmieszczą, to zabiorę! Zaglądam do środka, a tam czwórka małych piegusków siedzi. Zmieściłyśmy się. Oj potrzebna była mi ta niedziela...
Ten powyżej mnie zaczepiał